Najwyższy szczyt Niemiec, Zugspitze, leży w Alpach Bawarskich. Przez szczyt przebiega granica niemiecko-austriacka. Wysokość to 2.962 m n.p.m.
Szczyt zdobywam 27.08.2016. W wyprawie towarzyszy mi niezastąpiony najlepszy przewodnik IVBV Michał Król. W planie było zdobycie na jednej wyprawie lichtensteinskiego Grauspitze i tegoż niemieckiego punktu, ale się nie udało – szczegóły przy opisie Grauspitza. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że Zugspitze jest bardzo dobrze „zagospodarowany” – prawie na sam szczyt prowadzą kolejki zarówno od strony niemieckiej, jak i austriackiej. Ponieważ wcześniej zdecydowałem że ze szczytu wolę wariant zjazdu niż schodzenia, decydujemy z Michałem że wchodzimy od świtu. Śpimy po stronie niemieckiej, w miejscowości Grainau. Pobudka bodaj w okolicy czwartej – przygotowania, podjazd autem do Hammersbach i startujemy przy parkingu, gdzie zaczyna się szlak na wąwóz Höllental. Na Zugspitze stąd to jakieś 2000 m przewyższenia. Marsz bardzo przyjemny, zakosami przez las, aż dochodzi się do wejścia do wąwozu. Można albo wąwóz ominąć (przynajmniej tak mówi mapa i znaki), albo w niego wejść. Wejście zasadniczo wiąże się z opłatą, ale o tej porze nikt jej nie pobiera i można swobodnie wejść (my tak zrobiliśmy, po pierwsze nie byliśmy jedyni po drugie takie informacje miałem że zupełnie rano za wejście się nie płaci). Tylko że.. wąwóz jest cudowny, piękny i wspaniały – a w porannej szarówce piękno widać, ale z pewnością nie takie jak w dzień. No i zdjęć nie porobisz, przynajmniej nie zwykłym sprzętem. Tak czy tak – wąwóz absolutnie wart odwiedzenia. Po wyjściu z wąwozu jest może pół godziny do schroniska Höllentalangerhütte. Przystanek, posiłek i ogarnianie sprzętu, bo już niedługo kończy się trekking. Przy schronisku pojawiają się znaki na Zugspitze (oznaczenie bodaj 6h), sporo ludzi także wychodzi ze schroniska. Ruszamy – mniej więcej po pół godzinie zaczyna się pierwsza via ferrata. Przyznam szczerze – dla mnie była to pierwsza via ferrata w życiu – znaczy bywałem w trudniejszych miejscach, ale pierwszy raz było w ten sposób 😉 Dla niewtajemniczonych – via ferrata to sztuczne ułatwienie pomagające w skale w ten sposób, że na stałe przymocowana jest do skały wzdłuż szlaku stalowa lina. Na ferratę ruszamy ubrani w uprząż, dwie linki (tzw. zestaw do via ferraty), no i kask. Cały czas w tą stalową linę jesteśmy wpięci dwoma naszymi linami, a na na miejscach „łączeń” liny stalowej przepinamy się w dalszą najpierw jedną, potem drugą „naszą” linką. Nie wiem jak u innych osób, ale u mnie działa to bardzo dobrze na psychikę – wciąż czuję, że niezależnie co się stanie, jestem gdzieś przypięty i całkiem w dół raczej nie polecę 😉 Pierwszy odcinek ferraty nie jest specjalnie trudny, ale w pewnym momencie malowniczo prowadzi po wbitych w skałę prętach w poprzek urwiska. Fajne zdjęcia wychodzą przy małym strachu, polecam. Ferrata się kończy dość szybko i dreptamy dalej taką dolinką do widocznego języka lodowca. Gadamy sobie z Michałem o różnych rzeczach, głównym tematem są jednak jajka, kozy i przerwy na jedzenie – kto wie ten wie 😉 W pewnym momencie szlak dochodzi do lodowca, którym może z 45 minut trzeba podejść pod ścianę, którą przebiegać będzie atak na Zugspitze. Ludzi niemało, ubieramy raki i drałujemy w górę. Lodowiec dochodzi do ściany, ale tu się robi kolejka – generalnie „wystartować” może tylko jedna osoba w danym momencie, a tam trzy robią show…. ten nie może, ten czeka, ten zdejmuje i przepakowuje plecak, no cyrk na kółkach – z pół godziny tam tracimy. W końcu i ja dochodzę do ściany – fakt, start nie jest najprzyjemniejszy (to swoją drogą w mojej ocenie najgorszy odcinek trasy – bo generalnie trzeba na dłoniach się podciągać, skała gładka i śliska), ale nie na takie opóźnianie. Od wyjścia z lodowca praktycznie cały czas aż do szczytu idziemy via ferratą – czasem mniej potrzebna, czasem bardzo. Generalnie odcinek fajny, skałkowy, wymagający, robi adrenalinę, nie ma co 🙂 Michał mi pomaga z przepinaniem się – znacznie nas to przyspiesza, bo o ile idę całkiem sprawnie, o tyle przepięcia karabińczyków zabierały za dużo czasu przez brak wprawy. Z każdym krokiem jesteśmy coraz wyżej, aż w końcu docieramy pod szczyt. Tu trzeba swoje odczekać, bo ludzie co wjechali kolejką stoją też w wielkim wężu chcąc „zaliczyć” szczyt. Ale co tam, postoję – mój 33 klejnot zdobyty!
Widoki z Zugspitze są piękne… zejście ze szczytu do kolejki wcale proste nie jest, bo wszyscy idący „na górę” trzymają się kurczowo wszystkich linek czy drabinek, swoje zejście zajmie. Ale co tam – po zdobyciu zawsze mam humor i mogę odczekać w kolejce 🙂 Kilka metrów niżej kwitnie życie – pamiątki, klapki, sukienki, szpilki na Giewoncie i takie tam 🙂 Ale… jest tam „najwyżej położony w Niemczech wyszynk piwa”, o czym informuje stosowna tablica – to jak tu się nie napić? Wypijam piwko, delektuję się widokami, kupuję pamiątkę, po czym korzystając z pomocy techniki (kolejka, pociąg) docieramy do naszego auta.
PORADY (stan na sierpień 2016)
Kolejki kursują cały rok, dla leniwców szczyt jest dostępny kolejkami zarówno od strony Niemiec, jak i Austrii.Na szczycie jest coś na kształt przejścia granicznego (tabliczki że tu Tyrol, a tu Bawaria), jak i obiekty handlowo-gastronomiczne przy stacjach obu kolejek. Jeżeli chodzi o wejście to (podobno) od austriackiej strony jest trudniej. Trasa którą szedłem jest chyba najpopularniejsza, ale też godna polecenia – bo i fajny wąwóz, i lodowiec z rakami, i via ferraty… jeśli jednak miałbym podpowiadać, to najlepiej jakoś po południu wystartować z Hammersbach, żeby przejść wąwóz Höllental przy świetle dnia – absolutnie warto i absolutnie robi wrażenie, a kosztuje toto kilka euro. Potem najlepiej nocleg w schronisku Höllentalangerhütte (wyglądało bardzo porządnie, ja, ja, niymieckie przeca) i od rana atak, z zejściem lub zjazdem. Technicznie szczyt prosty nie jest – są spore ekspozycje, jakie-takie obycie ze skałą też konieczne. No i sprzęt do via ferraty, nie wybierajmy się tam ot tak, w butach że jakoś to będzie. Może będzie, może nie – nie widziałem ani jednej osoby, która szłaby bez sprzętu, choć w sprzęcie wchodziły tak dzieci, jak i osoby dotknięte zębem czasu. Moja rada – nie lekceważyć, zlecieć jest gdzie, jest to porządny kawał góry, na pewno trzeba mieć i kondychę i obycie ze skałą. Szlak bardzo dobrze oznakowany, uczęszczany, ciężko się zgubić. Lepiej jednak nie wchodzić samotnie.