Turcja

Turcja w większości leży w Azji, a jej najwyższym szczytem jest biblijny Ararat. Jednak w Koronie Europy skupiamy się na jej europejskiej części. Tu najwyższy jest leżący w Górach Strandża szczyt Mahya Dagi o wysokości 1031 m n.p.m. Na górę nie prowadzi żaden znakowany szlak, a to ze względu na fakt, że na szczycie jest niewielka baza wojskowa. Z tego względu góra sprawia pewne problemy, powiedzmy, logistyczne.

Przygodę ze szczytem (wspólnie Dawidem i Michałem) odbywamy dnia 20.11.2017 r, ledwo dzień wcześniej „zaliczając” punkt w Kazachstanie. Z kazachskiego Aktobe (z przesiadką w Aktau) liniami SCAT dostajemy się do Stambułu, gdzie rano w poniedziałek 20 mamy zarezerwowany samochód. Samochodem kierujemy się najpierw w kierunku miejscowości Yenice, gdzie skręcamy na Demirkoy. Pogoda jest kiepska, pada deszcz, a zgodnie z prognozami na górze może być i śnieg. Tak, pojawia się… Drogą dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie w lewo odchodzi brukowany zjazd w drogę, która powinna doprowadzić nas do bazy i szczytu (zdjęcie początku drogi w galerii). Skręcamy i na letnich oponach (zresztą w nie najlepszym stanie) rozpoczynamy wjazd po ośnieżonej, nieprzetartej kostce. Widoczność jest niewielka i trochę mamy szczerze mówiąc wątpliwości, czy wolno nam tutaj jechać autem, ale żadnych wyraźnych zakazów nie było. Zerkamy na gps-y i w pewnym dogodnym miejscu decydujemy się zostawić auto i dalej wędrować z buta, lecz wciąż drogą. Po jakichś 15 minutach wędrówki docieramy do znanych ze zdjęć tabliczek informujących (także po angielsku), że za nimi jest strefa wojskowa i wstęp wzbroniony. Z tego miejsca baza powinna być już widoczna, no ale mleko 😉 Wędrujemy dalej (przecież nie cofniemy się teraz) lecz wciąż niepewnie – przez tą cholerną mgłę możemy być zauważeni w ostatnim momencie, a bo to wiadomo co się wtedy stanie. Na samym końcu droga robi ostry zakręt, z którego jest już widoczna sama baza. Wolno (by nie być podejrzanym o skradanie się) idziemy w kierunku płotu, na którym znów są widoczne tabliczki o absolutnym zakazie wstępu. Podchodzimy blisko płotu, widzimy budynek stojący przy wjeździe do bazy, lecz nikogo żywego ani widu, ani słychu… Kręcimy się tak może z 20 minut pełni nadziei że jednak ktoś się nami zainteresuje, ale nic. Dotarliśmy gdzie się dało, lecz wchodzenie w takiej mgle na teren bazy wojskowej to proszenie się o grube kłopoty. Zresztą, moim zdaniem ktoś nas musiał widzieć na kamerce, byliśmy wystarczająco długo. Sama ta baza jest naprawdę niewielka i od „szczytu” dzieliło nas może wszystkiego 30 m marszu w prostej linii. Zawracamy, robiąc sobie jeszcze ukradkiem zdjęcia na tle płotu. Cóż, jak to mówił bohater Vabanku: „na władzę nie poradzę” 🙂 Dla Dawida to 31 klejnot korony, dla Michała 14, a dla mnie już 41! Coraz bliżej 😉

PORADY (stan wiedzy na listopad 2017)

– dojazd pod górę jest łatwy, choć z oczywistych względów ani na górę, ani do bazy nie prowadzą żadne drogowskazy

– moim zdaniem od drogi „głównej” można śmiało skręcić w ten bruk i jechać aż pod tabliczki, które znajdują się jakiś kilometr przed bazą. Wcześniej zakazów nie było, były natomiast źródełka, przy których jacyś lokalesi napełniali baniaki

– od tabliczek do bazy to już na własne ryzyko. Tak jak wyżej opisałem – nie mieliśmy kontaktu z wojskiem, więc nic nie podpowiem. Na pewno dobrze mieć jakąś flagę czy inny gadżet uprawdopodabniający zdobywanie Korony

– dojazd z lotniska pod szczyt zajął jakieś 2,5 godziny