Najwyższym szczytem Francji jest oczywiście Mont Blanc, który jest jednocześnie najwyższym szczytem Europy. Część osób co prawda uważa, że najwyższy w Europie jest rosyjski Elbrus – góra co prawda wyższa od Blanca, jednak według geografów nie leżąca w Europie. Tak naprawdę Elbrusa w Europie „wymyślił” Reinhold Messner (ten pierwszy zdobywca wszystkich czternastu ośmiotysięczników) i to tylko dlatego, że chciał byc pierwszą osobą, która zdobędzie Koronę Ziemi, gdy wersję z Blancem zrobił amerykanin Richard Bass. Messner bardzo na siłę wymyślił rożne teorie, zgodnie z którymi Elbrus jest w Eurpie, teorie te jednak nijak się mają do klasyfikacji geograficznych. Co ciekawe, te czary-mary Messnerowi na niewiele się zdały, gdyż Koronę Ziemi w wersji przez niego zaproponowanej i tak pierwszy zdobył Pat Morrow 🙂 Wątpliwości jednak zostały zasiane i trwają do dziś… Niemniej jednak, skoro przy liście kieruję się stanowiskiem Międzynarodowej Unii Geograficznej, upierać się będę, że rację ma nauka, a nie jeden himalaista, choćby nie wiem jak wybitny.
Pierwszy raz próbowałem się zmierzyć z Blancem na przełomie lipca i sierpnia 2017. Po zrobieniu aklimatyzacji okazało się jednak, że w planowanym przez nas terminie ataku Z Gran Couluaru i nie tylko bardzo mocno sypie kamieniami, zatem z ciężkim sercem odpuściliśmy w ogóle, ruszając na Grauspitz
Kolejna próba ma miejsce w pierwszej połowie czerwca 2018, znów w tym samym składzie – czyli Lucyna i przewodnik Michał. Aklimatyzację podobnie jak rok temu robimy po stronie włoskiej, wjeżdżając kolejką w okolice Rifugio Torino – schroniska położonego na wysokości niemal 3.400 m n.p.m. Tam wyjeżdżamy w okolicach godziny 16, spędzamy noc, rano chodzimy sobie po lodowcu, podchodzimy w okolice Zębu Giganta (piękny kawałek skały, cel sam w sobie dla wielu alpinistów), tego dnia też pierwszy raz widzę z daleka Mont Blanc – no robi kolos wrażenie 😉
Następny etap to nocleg w Chamonix z poniedziałku na wtorek, a następnie we wtorek planowane dojście do schroniska Gouter, gdzie już wcześniej cudem udaje mi się zarezerwować noclegi jeszcze w Polsce (dwa, we wtorek i w środę). Pojawiają się jednak kłopoty…
– po pierwsze nie jeżdżą jeszcze żadne kolejki, jak i nie jeździ tramwaj. Znacznie wydłuży to czas dojścia, bo górna stacja tramwaju jest na niecałe 2400, tymczasem trzeba będzie tam wejść na nóżkach
– po drugie i gorsze zarówno prognozy, jak i „naoczna” pogoda są złe…
Udaje się jednak znaleźć kontakt do pewnego Francuza, który z parkingu podwozi na wysokość ok. 1800, skąd można po torach kolejki iść w górę. Korzystamy z tej podwózki wiedząc, że decydować będziemy na bieżąco. Początkowo pogoda była znośna, jednak już po mniej więcej godzinie zaczyna bardzo porządnie lać. Kompletnie przemoczeni (ale tak aż do majtek) dochodzimy do schroniska Tete-Rousse. No i niestety, czas na decyzje… Ponieważ udaje się znaleźć nocleg w Tete-Rousse ustalamy, że tam zostajemy. Patrząc na prognozy wydaje się, że najlepszym dniem do ataku będzie piątek, 15.06 – już w czwartek będzie ładnie, ale w poprzedzającą noc mają być opady sniegu, więc droga na szczyt pewnie byłaby nieprzetarta. Na całe szczęście również na czwartek udaje się załatwić nocleg w Tete-Rousse (o Gouter nie ma co marzyć), dodatkowo są tam szafki zamykane na kluczyk, w których można mnóstwo rzeczy zostawić i przynajmniej kolejne podejście zrobić „na lekko”. Gdy pogoda się nieco poprawia udaje się zobaczyć sławny Grand Couluar, ścianę Gouter, stare nieczynne schronisko, jak i obecne. No będzie to kawał roboty, sam ten odcinek pomiędzy Tete-Rousse a Gouter jest najtrudniejszym technicznie fragmentem drogi „normalnej”. Eh, o ile lepiej byłoby zrobić to w częściach, a nie „na raz” – bowiem będziemy musieli w dniu ataku przejść najpierw ścianę, no ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz 😉
Po zejściu w dół robimy sobie odpoczynek, zwiedzając Genewę – bardzo ładne miasto trzeba przyznać. W czwartek przy pomocy znajomego Francuza znów zaczynamy pierwszy etap marszu. Dołącza do naszej trójki Paweł – uczestnik kursu przewodnickiego IVBV, który pójdzie z nami w ramach praktyk. To bardzo dobre rozwiązanie, bo w przypadku gdybyśmy bądź ja, bądź Lucyna mieli kłopoty, możemy się rozdzielić. Tym razem droga do Tete-Rousse mija znacznie szybciej, bo i pogoda lepsza, i plecaki lżejsze, i nastrój bojowy 😉 w schronisku w szafkach wszystko jest, nocleg mamy, udaje się też załatwić nocleg na noc następną (wcześniej nie było, no ale szczęśliwie dla nas ktoś zrezygnował).
Nadchodzi WIELKI DZIEŃ, 15.06 🙂 jemy śniadanie i krótko po drugiej w nocy przy świetle czołówek ruszamy. Kuluar idzie dość gładko, na szczęście nic się nie sypie – choć naocznie widać dokładnie co tam się może dziać, jak z góry lecą kamulce… po przejściu kuluaru zaraz zaczyna się ściana. Jest ubezpieczona stalowymi linami, no ale jest to jednak dość poważny kawał skały, przewyższenie na odcinku między schroniskami to niemal 700 metrów, z czego większość to ta właśnie ściana. Idzie jednak w miarę sprawnie i przed 5 jesteśmy w holu schroniska Gouter, gdzie (wspólnie z innymi wspinaczami) posilamy się, pijemy i dłuższą chwilę odpoczywamy. Ruszamy dalej – teraz już nie ma większych trudności technicznych. Pierwszym celem jest szczyt Dome du Gouter o wysokości 4306 m. n p.m., który póki co przesłania widok na Mont Blanc. No i cóż – o ile ściana poszła w miarę fajnie, o tyle teraz z każdym krokiem idzie się coraz ciężej – bo i śnieg (w tym świeży), i coraz większa wysokość. Z Dome du Gouter widzimy już nasz cel, jak i położony na jego zboczu ratunkowy schron Vallot. No cóż, nie powiem bym czuł jakiś wielki optymizm widząc swoją formę i co jeszcze pozostało do przejścia… No ale przecież nie zawrócę. Mozolnie wdrapuję się do Vallota, gdzie robimy sobie odpoczynek (w środku, bo dość mocno wieje). Wnętrze to obraz nędzy i rozpaczy – syf, smród, mnóstwo śmieci. Walają się polskie opakowania po kabanosach i zupkach chińskich – cóż, niestety jako nacja jesteśmy znanymi burakami i cebulakami na tej górze. Fascynuje mnie, jak można wnieść takie kabanosy i po ich zjedzeniu nie wsadzić papierka do plecaka. Janusze alpinizmu.
Zaczynam też mieć dość poważny kryzys – na szczęście nie dzieje się nic związanego z wysokością, no ale jestem coraz bardziej zmęczony, zaczynam mieć wątpliwości, czy dojdę do szczytu, o Courmayorze (który też był przewidzianym celem) już myślę w kategoriach cudu. Po odpoczynku ruszamy dalej (ja spięty z Michałem, Lucyna z Pawłem). Krok za krokiem, krok za krokiem, jeszcze jedna chopka, jeszcze kolejna – jest! Udało się! Zdobyłem Mont Blanc! Aż normalnie łapie mnie wzruszenie za gardło, bo to spełnienie marzenia – niegdyś wydawałoby si e że nierealnego, a tu proszę, Maciek dał radę!:-)
Na szczycie jest spora grupa osób – ale wszyscy oni to ekipa telewizji francuskiej, która dostała się tam śmigłowcem. Nawet nas kamerują jak wchodzimy 😉 Proszą nas, czy moglibyśmy zejść kawałek w stronę włoską, bo zaraz przyleci śmigłowiec i z góry będzie kręcił reportera – zmęczeni zgadzamy się. Ta odrobina zejścia utwierdziła mnie tylko w decyzji – Corumayorowi nie dam rady… każdy krok to wysiłek, a musiałbym sporo podejść. Większość ekipy telewizyjnej staje z nami, a śmigłowiec kręci jedną osobę na szczycie – taka magia telewizji 🙂 Po powrocie na wierzchołek jesteśmy na nim sami w czwórkę. Czas a foteczki, posilanie się, odpoczynek i podziwianie panoramy – oj, jest co podziwiać… Niemniej jednak czeka na nas zejście. Lucyna z Pawłem ruszają pierwsi, my za nimi – wkrótce jednak musimy się rozdzielić, bo pod górę idzie kilkunastoosobowy „pociąg” – Lucynie z Pawłem udało się śmignąć przed nimi, my musimy czekać na mijance. Moje schodzenie i tak zresztą trwa długo, odcina mi prąd coraz bardziej. Małe podejście pod Dome du Gouter kosztuje mnie sporo, potem znów w dół, wreszcie dochodzimy do schroniska Gouter. Jemy conieco i ponad godzinę odpoczywamy. Rest pomaga mi tylko odrobinę – zejście ścianą w dół idzie mi niemożebnie słabo… Kuluar też już nie jest tak spokojny jak rano, przy schodzeniu widać jak od czasu do czasu leci coś w dół. Przed kuluarem muszę kilka minut się zbierać by go w miarę szybko bez przystanków pokonać – wszystko jednak idzie dobrze. Skrajnie wypompowany docieram wreszcie do Tete Rousse – od wyjścia minęło… 18 godzin. Schodzenie zajęło mi więcej niż wejście… nieźle. Lucyna z Pawłem już dobrze ponad godzinę są w schronie. Mimo późnej pory udaje się jeszcze załatwić wieczorny posiłek, bierzemy też winko. Powoli, powoli dochodzę do siebie. Z jednej strony jestem szczęśliwy że zdobyłem Mont Blanc, z drugiej klnę że nigdy więcej i że koniec z koroną. Cóż, jak to bywa – po paru dniach przeszło 😉
Następnego dnia spokojnie i bez przygód schodzimy do auta. Kolejki już normalnie jeżdżą, pojawia się więcej ludzi, spotykamy też znajomego Francuza od podwózek – ucinamy sobie pogawędkę, gratuluje nam sukcesu. Żegnamy się z Michałem i Pawłem. Wraz z Lucyną teraz przed nami długa droga powrotna samochodem do Polski… Ale po zdobyciu Mą Blą człowiekowi już nic nie jest straszne 😉
PORADY (stan wiedzy na czerwiec 2018)
Przestrzegam przed traktowaniem Mont Blanc jako góry „łatwej”. Jak to mi ktoś powiedział „to w Polsce się utarło, że to łatwa góra, a to g… prawda”. Wysokość robi swoje, ściana Gouter jest długa i wymagająca, że o kuluarze nie wspomnę. Czy łatwa może być góra, na której na drodze normalnej zginął Wojciech Kozub? Oczywiście, jest wiele trudniejszych gór w Alpach, ale przestrzegam przed lekceważeniem Blanca. Tydzień po nas zginęła Polka i to na wysokości ok. 2800, czyli jeszcze przez Tete Rousse. Szła z wyprawą partnerską „Homohibernatus”, z racji tej tragedii rozpętała się dość spora burza, która z pewnością będzie miała konsekwencje zarówno od Francuzów (już zaczęli mocno ograniczać dostęp do drogi normalnej wymagając rezerwacji w Gouter), jak i od Polaków (może wreszcie zostanie jasno uregulowany status tzw. „wypraw partnerskich”).
W Tete Rousse jest zimno, nie ma wody do kąpieli, a noclegi to takie wieloosobowe prycze, dość nieprzyjemnie kojarzące mi się z pewnym niemieckim obozem na A. Jest to też ostatnie miejsce, gdzie można legalnie rozbić namiot po stronie francuskiej. Ważne – w tym schronisku nie można płacić kartą.
Gouter to co innego – schronisko nowe, ładne, obszerne, ciepłe. Łóżek nie widziałem, ale z tego co wiem jest też całkiem spoko. Niemniej jednak cena też z tych porażających, nawet i 100 euro można tam za jeden nocleg zostawić. Bardzo trudno jest tam też ogarnąć rezerwację (bo mimo ceny jest dużo więcej chętnych niż miejsc), nie pozwalają też w żaden sposób spać na dziko, na podłodze czy w inny sposób. Ja jednak nie widzę dla siebie innej możliwości zdobycia Courmayora niż start z Gouter, więc jeżeli mam próbować, to stąd. Drugą potencjalną opcją jest włoska „droga papieska”.
Vallot – jest to schron AWARYJNY. Ma służyć tylko i wyłącznie osobom, które złapią złe warunki. Niestety często jest wykorzystywany jako miejsce planowanego noclegu, w czym celują zwłaszcza nasi rodacy, dodatkowo go jeszcze zasyfiając. Ja napiszę wprost – nie mam żadnego szacunku dla osoby, która planuje nocleg w Vallocie. To jest cebulactwo i tyle. W tym sezonie według mojej wiedzy kilkukrotnie już żandarmeria doleciała tam śmigłowcem wlepiając kary takim cwaniakom – i bardzo dobrze. Że inaczej drogo? A nieprawda. Można dojść z namiotów od Tete-Rousse (jak ja dałem radę to inni też mogą) albo można iść od Włoch tzw. drogą papieską (porównywalne trudności, choć dłuższa), gdzie w Gonelli śpi się albo w schronisku(za kasę), albo w starym schronisku (za darmo), a potem na 3800 można rozbić namiot i stamtąd atakować. Więc jakiekolwiek jęczenie, że w Vallocie „trzeba” spać, to gówno prawda.
Aklimatyzacja – ważna sprawa, bez tego lepiej się na Blanca nie pchać. Ja pomagałem sobie już w Polsce, korzystając z krakowskiego hypointu – zarówno ćwicząc tam, jak i zaliczając dwa noclegi. Pomaga, choć na pewno tanie nie jest.
Jeśli chce się skorzystać z kolejki i tramwaju, warto sprawdzić przed wyjazdem jak to aktualnie wygląda (czy jeżdżą, w jakich godzinach i dokąd -tramwaj np. długo w tym sezonie jeździł nie do górnej stacji, lecz jakby do pośredniej, bo wyżej trwał remont). Pozwoli to solidniej rozplanować poszczególne dni.