Szwecja

Najwyższy szczyt Szwecji o wdzięcznej nazwie Kebnekaise leży w Górach Skandynawskich już na kołem polarnym, w Laponii. Na mojej liście ma 2117 m n.p.m., choć podobno jego wysokość się waha o kilka metrów w zależności od pory roku i warunków.
Szczyt jest moim celem w czasie wakacyjnej skandynawskiej objazdówki, w której towarzyszą mi Ruda (Ewelina) i Kirszniok (Arek) – moi przyjaciele znani już z opisu wejścia na Carrantuohill. Ponieważ Kebnekaise wymaga sporo czasu (w jeden dzień do zrobienia dla wybitnych twardzieli lub korzystających z helikoptera), obserwujemy prognozy i decydujemy się na atak szczytowy w czwartek 29.06. Dzień wcześniej zwiedzamy zatem Kirunę (gdzie za dużo do zwiedzania nie ma po prawdzie 😉 ), a potem jedziemy do Nikkaloukta – takiej osady, nie osady, skąd zaczyna się szlak na Kebnekaise. Następny przystanek to schronisko „Kebnekaise Fjallstation”, dokąd trzeba drałować 19 km. Pakujemy plecaki, namiot trafia na barki Kirsznioka i hej hej przygodo! Idziemy, idziemy, idziemy… po drodze mijamy dwie przystanie, pomiędzy którymi kursuje stateczek skracający drogę o chyba 5,5 km – ale po pierwsze pływa tylko kilka razy na dzień, po drugie „ucina” najładniejszy i najłagodniejszy fragment. My na pierwszej przystani chwilę chillujemy (bo ładnie), drugą mijamy. Samo to 19-kilometrowe podejście do schroniska zajmuje nam niecałe 5 godzin. „Schronisko” to nie jeden budynek, ale cały kompleks – ale przy dojściu w pobliskim lasku rozbitych też mnóstwo namiotów. Co ważne – nie tuż przy domkach, lecz za linią wyznaczoną naturalnie przez potok – w Szwecji bowiem obcowanie z naturą (a więc i rozbicie namiotu) to jedno z praw obywatelskich i można to robić w dowolnym miejscu pod warunkiem, że jest to 150 metrów od zabudowań. „Zwiedzając” budynki stacji trafiamy do budynku socjalnego z wielką kuchnią – niby do wejścia potrzebne wykupienie czegoś w recepcji, ale gdy idę lojalnie spytać i ewentualnie zapłacić to recepcja nieczynna – zatem z czystym sumieniem korzystamy 😉 Rankiem w czwartek 29.06 ruszamy. Do zrobienia niby 9 km na szczyt, no ale (co wiem) z przejściem przez szczyt Vierramvare, który trzeba zdobyć, potem zejść w dół i ponownie do góry. Wyruszamy pełni zapału, pogoda ładna – lecz dość szybko gubimy szlak skręcając „w lewo” a nie „w prawo”. Szwedzi poskąpili bowiem na oznaczeniach, przy skręcie w prawo było tylko mała tabliczka ze szwedzkim „wfkkyyylllooommawtknkyyynttykedeeisekkmmmyykkutaynnn”, a w lewo nic – to poszliśmy w lewo. Źle wybraliśmy, straciliśmy z pół godziny, a wystarczyło dać znak że „Kebnekaise…” Nic to, jak mawiał klasyk. Potop przetrwalim tu i tu nas nie zmogą. Pniemy się w górę, turystów sporo, śniegu tez się pojawia miejscami niemało. Mozolnie zdobywamy wreszcie Vieramvarre, zmęczeni zerkamy co dalej no i… będzie strome zejście i strome podeście. Kirszniok burczy że on to ma w… no tam właśnie i nie idzie, tu będzie leżał (czekał). Gwoli ścisłości umowa była taka, że ja (wiadomo) muszę, a oni idą dokąd się będzie chciało. Na szczęście Ewelina chce iść dalej, a że Arek jest zawsze i wszędzie wzorowym mężem i każda mogłaby takiego Ewelinie zazdrościć (pomogłem Arek?), to Kirszniok idzie dalej. Po prawdzie to zejście i wejście daje mocno po psychice zwłaszcza przy świadomości, że tak samo będzie przy powrocie… Ale idziemy 🙂 Pól śnieżnych coraz więcej. Po drodze mijamy nieco zdewastowaną, ale zdatną do noclegu chatkę (zdjęcia wa galerii). Idziemy i w końcu pojawia się szczytowa „wypustka”. Kirszniok tym razem zdecydowanym tonem stwierdza, że on to „rdoli”, że górę już zdobył, że… zostawiam bluzgi za sobą i idę na ten wystający nieco „trójkąt”, ale za mną drepta Ewelina. Uspokajam że to tylko tam wygląda, ale złe z bliska na pewno nie jest i rzeczywiście – choć sama ta partia „szczytowa” wymaga nieco uwagi, to spokojnie jest do ogarnięcia 🙂 zdobywamy 🙂 a przy zejściu stromizna pomaga, bo można zjechać sobie spokojnie na… no na i tak już przemoczonych spodniach 😉 Aha, pod szczytem jest inna chatka – drewniana, zadbana (zdjęcie też w galerii), przy której czeka Kirszniok. Idę się wpisać do księgi i w dobrych humorach zaczynamy zejście (z jednym wejściem). Oj trwa to i trwa… zwłaszcza to zejście, podejście i zejście (trzy dość strome odcinki), No ale jakoś idzie. Już blisko stacji musimy nagle przekroczyć strumyk (rano przez naszą pomyłkę minęliśmy go łukiem) – i to nie jakiś wąski, ale mocno rozlany strumyk. Buty i tak już całe mokre, więc niby nie problem, ale rano co by było? oj Szwedzi Szwedzi… nic Was nasza Sirgida Storrada nie nauczyła 😉 docieramy do stacji po niemal 10-ciu godzinach od wyjścia. Pierwotny plan zakładał zejście jeszcze dziś do Nikkaloukty, ale nie ma co się łudzić – padamy 😉 tym razem załatwiam sobie łóżko w schronisku, wieczór znów spędzamy w socjalnej kuchni, tym razem na (niemal) legalu 😉 Spotykamy też rodaków – wchodzą w dzień następny. Ja na rano w celach dydaktyczno-rozrywkowych załatwiam sobie lot helikopterem (bynajmnie nie indywidualny, szczegóły w poradach), biorę najcięższe rzeczy i lecę… całe 6 minut. Potem się bezczelnie wyleguję w oczekiwaniu na Rudą i Kirsznioka, pozwalając sobie nawet na telefon „no gdzie jesteście” 😉 docierają, gotujemy, jemy, ogarniamy się i ruszamy dalej w piękną Laponię.

PORADY (stan wiedzy czerwiec 2017)
– trasa „podstawowa” nie wymaga żadnego sprzętu, choć na tej szczytowej wypustce mogą przydać się raczki czy raki
– jest dostępna inna trasa, szybsza ale wymagająca sprzętu. Dostępna albo z przewodnikiem, albo z jej znajomością (której ja nie mam – wiem tylko że że omija ten nieszczęsny Vieramvarre). Tam Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ jest potrzebny zimowy sprzęt (raki, czekan, lina) – jak mawia pewien sympatyczny Litwin, nie ma lipy.
– bardzo pomocny w okresie letnim jest dzień polarny. Po prostu – zawsze jest jasno, więc się nie zgubisz 😉 choć oczywiście noce są chłodniejsze
– w Kirunie jest pole namiotowe, całkiem fajne. Pomiędzy Kiruną a Nikkalouktą (czyli jakieś 60 km) stricte pól nie ma, ale jest mnóstwo pięknyc miejsc do rozbicia się (tyle że bez infrastruktury raczej). W samej Nimmaloukcie jest jakiś hotelo-pensjonat, ale jest też dostępny (płatny) prysznic
– ten statek, co ma „uciąć” część szlaku do schroniska, to porażka. Pomaga niewiele, kursuje rzadko, kosztuje sporo, rozkład po szwedzku kto co zrozumie (zdjęcie w galerii)
– helikopter – ooo, to w sumie polecam. Lata (czy raczej latają – za mojej bytności dwa) niemal na okrągło. Cena mała nie jest – 850 koron, ale to też nie tyle ile człowiek myślałby że „łojezusmariahelikopterem!”
– nocleg w schronisku w 10-cio osobowym pokoju to 700 koron. Niemało jak na nocleg. ALE w tym jest śniadanie (szwedzki stół – w sumie ciekawe jak na to mówią w Szwecji) oraz ten 10-cio osobowy pokój to ma takie „enklawki” zasłaniane parawanami. Miłe
– jak się śpi w namiocie, to za korzystanie z socjali (kuchnia, prysznice) trzeba zapłacić 300 koron, dostaje się wtedy na dłoń taka opaskę (ja przy noclegu też dostałem, bo prysznice były właśnie w tym budynku)
– ALE dla namiotów bezpłatne są kible w „głównym” budynku z recepcją, jak i stoi tam gar z wrzątkiem

– w obu domkach na szlaku da się spać, choć zdecydowanie lepszy jest ten tuż pod szczytem