Korab ( (alb. Maja e Korabit, maced. Голем Кораб, Golem Korab) to szczyt o wysokości 2.764 m n.p.m. Leży na granicy macedońsko-albańskiej i jest najwyższym szczytem obu tych państw, co czyni go pod tym względem wyjątkiem wśród punktów Korony Europy. Wchodząc na szczyt „zaliczamy” zatem oba te kraje 😉 Pasmo górskie nosi również nazwę Korab.
Szczyt atakuję 16.06.2017 r. W podróży z Polski towarzyszy mi Cień (Bartek), który kilka dni przed wyprawą w dość szalony sposób zdecydował się dołączyć – tradycyjnie już niemal na Bałkanach nie wchodząc na szczyt. Po drodze zabieramy jeszcze w Serbii dwójkę autostopowiczów z Poski, Emilę i Radka – umawiałem się z nimi już wcześniej na taki wariant. Oni są już w podróży, zdobyli wcześniej bułgarską Musałę, a teraz razem zaatakujemy Koraba (a jak się uda to w kolejny dzień Rudokę, ale to inna historia). Wejście mam zaplanowane od strony macedońskiej – krótsze i łatwiej się z Polski dostać. Zgodnie ze wskazówkami trzeba najpierw dojechać do strażnicy granicznej Strezimir, a następnie stamtąd szlakiem na szczyt. Drogę do Strezimira po małych kłopotach odnajdujemy i zaczyna się podjazd autem, szutrową drogą o stopniowo coraz gorszej jakości. Po drodze spotykamy dwóch chłopaków, widać że schodzą z gór (plecaki, kijki, odpowiedni ubiór, gps przypięty do jednego plecaka) więc wyskakuję z auta i pytam o warunki. Na Korabie nie byli, po prostu szli skądśtam górami. Gdy pytam o śnieg wyżej słyszę „yeah, lots of snow”. Miny nam rzedną, ale trzeba przecież iść.Przy Strezimirze stoi jedno auto, a sam budynek jest zamknięty, żadnych strażników czy policjantów nie ma. Jest znany mi ze zdjęć początek szlaku, napis że 4,5 godziny i sam szlak. Ogarniamy się i startujemy w trójkę, a Cień zostaje chillując i obiecując odpalić grilla, ustalamy też godzinę o której ma się zacząć martwić 😉 Szlak początkowo idzie przez las, by po kilkunastu minutach go definitywnie opuścić. Przechodzi obok chałupy pasterzy i sukcesywnie wspina się wyżej i wyżej. Choć niebo jest od rana zachmurzone (o świcie koło 5 nawet padało), to jednak nic się nie dzieje, a nawet stopniowo coraz bardziej się rozpogadza. Idzie nam się fajnie, rozglądamy się czujnie za tym „lotsofsnołem” i okazuje się, że to jakieś marne plackowate reszteczki tu i ówdzie (ale takie ówdzie, że naprawdę trzeba ich mocno wypatrywać). Jak to ubiór może zmylić… wciąż się zastanawiam, wkręcali czy zwyczajne nieogary, dla których parę placuszków po zimie to jakaś katastrofa klimatyczna. Nic to, grunt że waruny dobre, trzeba robić swoje a nie się przejmować. Napawamy się widokami – góry ładne, dzikie, gdzieniegdzie tylko widać pasące się owce. Niedaleko szczytu spotykamy trójkę schodzących turystów – no wiadomo że Polacy! To ich auto (na macedońskich blachach, z wypożyczalni) stało na dole. Gadamy sobie, gratulujemy i prosimy ich, by przekazali Cieniowi że na 15.30 grill powinien byc gotowy 🙂 Jeszcze kilkanaście minut i stajemy na szczycie! Z Radkiem mamy chwile widoków na całą okolicę, Emila dociera kilka minut później i już widok na jedną stronę zachmurzony. Spędzamy na górze dobre 20 minut (jak nie więcej), focąc, posilając się i napawając oczy.Eh, te bałkańskie góry – dziko i pięknie. Schodzimy tą samą drogą, pogoda wciąż się poprawia, oferując nam przez to widoczki lepsze niż przy podejściu. Mniej więcej w połowie drogi spotykamy grupkę Czechów – są bardziej obładowani bo maja zamiar nocować w górach. Jeden z nich idzie… z piwkiem w ręku! a jak 🙂 Bez większych przygód schodzimy na dół, trafiając niemal idealnie w prognozowany czas zejścia. Cień męczy się z grillem – rodacy dotarli bowiem dopiero niedawno i go obudzili 😉 posilamy się, myjemy jako-tako w potoczku i zjazd z powrotem. Piękny dzień.
A Cień dorobił się nowej fuchy – przewodnika podgórskiego 🙂 polecam – dowiezie pod szlak, poczeka, żarełko przygotuje… na tą chwilę ogarnął tak już Koraba, Zlą Kolatę, Deravicę i Rudokę. Można? Można.
PORADY (stan wiedzy na czerwiec 2017)
– szlak od jest bardzo dobrze oznakowany, zarówno „bałkańskimi” kółeczkami (czerwony otok białe w środku), jak i takimiż paskami (znaczy odwrotność naszego czerwonego szlaku – dwa paski czerwone i biały w środku). Znakowany gęsto, ciężko byłoby się zgubić. Miałem trasę wbitą w zegarek, ale nie było to potrzebne, choć przy mgle jakiś wspomagacz może się przydać. Szlak bardzo fajnie poprowadzony, kilka wypłaszczeń gdzie można odpocząć. Woda (strumyki) niemal aż do szczytu.
– na pewno jest wejście od strony albańskiej. Z tego co wiem też jest znakowane (choć my nie znaleźliśmy gdzie się łączą, ale w partii szczytowej szliśmy już na pałę, niekoniecznie ścieżką). Z tego co wiem jest dłuższy
– oznaczenie „4,5 godziny” raczej ostrożne. My weszliśmy w 3.40, cała droga tam i z powrotem zajęła 6.45 (wliczając postój na szczycie)
– dojazd do Strezimira im dalej, tym gorszy. Zjazd z drogi Mavrovo-granica nie jest oznakowany ani Korabem, ani Strezimirem, tylko „Manastir sv.Petka” pisane cyrylicą – zdjęcie w galerii. Dodatkowo po jakichś 90% tej drogi trzeba skręcić dość stromo w lewo – na kamieniu nieco wyblakły, ale widoczny napis „Korab” cyrylicą. Ale – my wjechaliśmy Nissanem Qashqai, Polacy wynajętą Skodą Fabia, Czesi Volkswagenem Transporterem. Powoli, ostrożnie, ale się da (choć po ulewach może być kłopot). Jakby co mniej więcej w 70 % trasy są zabudowania, tam dojedzie każdy (zdjęcie budynku w galerii) – z buta do Strezimira byłaby może godzinka stamtąd, może i nie. Co jeszcze – droga idzie dalej nad Strezimir, ale tam się pchać absolutnie nie warto – szlak się miejscami z nią krzyżuje i widać, że już potrzebaby porządnego dżipa, a i tak zyska się jakieś 15 minut, bo od zabudowań pasterzy idzie już tylko zwykła górska ścieżka.
– autostopowicze – wątpię by się udało dotrzeć do Strezimira, choć jakieś auta lokalsów przy zjeździe mijaliśmy. Raczej dla niezmotoryzowanych podejście z buta i na pewno nocowanie
– a jak już przy tym – miejsc do rozbicia namiotu sporo czy nisko, czy wysoko. Nie wiem jak z legalnością, ale… nawet jeśli nie wolno to kto to sprawdzi. W górach pusto.
– czytałem że w Strezimirze trzeba się zgłosić – chcieliśmy ale zamknięte. Cień opowiadał że raz wyszedł facet, zapalił szluga, chwilę zagadał i znów zniknął w środku – z tym że raczej wyglądał na kogoś w rodzaju stróża niż pogranicznika. A, jakby co jest tam wifi 🙂 tyle że na hasło, którego nie znam.