Norwegia

Najwyższym szczytem Norwegii jest Galdhøpiggen, ociupinkę niższy od Rysów – mierzy 2469 m n.p.m. Leży w paśmie górskim Jotunheimen. Najbliższą miejscowością jest Lom. W tym paśmie leży też góra Glittertind, która przez lata była wyższa. Czemu już nie jest? Ano z powodu lodowca, którego na szczycie Galdhøpiggen nie ma, a na Glittertind jest i maleje… Obecnie jest „wyceniany” na 2465 m n.p.m.. Jednocześnie Galdhøpiggen jest najwyższym szczytem całej Skandynawii w ogóle.

Szczyt pierwszy raz próbuję zdobyć 02.05.2015 r. w trakcie „długiego weekendu majowego”. Dolatuję do Oslo, skąd samochodem dojeżdżam do schroniska Spiterstulen. Nie jest to schronisko w naszym pojęciu, a kompleks budynków w jednym centralnie położonym dużym (jest tam nawet basen, choć nie korzystałem) i sporo innych mniejszych noclegowych dookoła. Im bliżej schroniska dojeżdżałem, tym bardziej docierało do mnie, że chyba trochę nie doceniłem norweskiej pogody… Początek maja to zima w pełni. W schronisko dowiaduję się, że normalnie zamykają z ostatnim dniem kwietnia sezon „zimowy” (teraz ze względu na weekend zamkną trzy dni później), a na sezon „letni” otwierają dopiero w czerwcu, i to też nie z początkiem. Warunki są typowo zimowe i znakomita większość osób wchodzi na skitourach (choć i ludzie „z buta” się zdarzają) i radzą mi wystartować wcześnie żebym zdążył. Taki miałem plan od początku, może spodziewałem się mniejszej ilości śniegu (naiwnie zupełnie, ale miewam takie zaćmienia), ale pełen optymizmu idę spać kupując jeszcze mapę. Startuję wcześnie rano. Temperatura około -10, ale ładnie, widać trochę słonka. Zaczynamy od przejścia po mostku naprzeciw schroniska i w górę. Początkowo nie idzie się źle, szlak (w jego zimowej wersji) widać dość wyraźnie. Jestem zdecydowanie pierwszy na trasie, może po jakichś 40 minutach inne osoby wyruszają ze schroniska. Szlak początkowo prowadzi ostro do góry, potem nachylenie spada ale powoli i mozolnie wciąż trzeba dreptać w górę. W oddali pojawia się góra – z wcześniejszych ustaleń wiem, że to Svellnose i dopiero z jego szczytu zobaczę Galdhøpiggen. Niestety, zaczynają się problemy – łapią mnie skurcze. Próbuję z nimi walczyć – odpoczywam, masuję, piję, jem, ale niestety dopadają mnie coraz częściej. Sam nie wiem, czym to było spowodowane, bo aż takich problemów nigdy wcześniej nie miałem, także w zimie. No co zrobić? Idę i wchodzę na ten Svellnose. Widzę w oddali mój cel, ale to w lato najmniej godzina na szczyt… plus powrót… plus na pewno szybko to ja nie pójdę… plus już teraz skurcze wracały nawet i po kilkunastu metrach… walczę z diabełkiem gnającym mnie dalej, ale zwycięża rozsądek. Tęsknie się oglądam i zaczynam zejście. Moja pierwsza porażka z koroną jest faktem. Boli, tym bardziej że warunki pogodowe do wejścia były, a ja przegrałem sam ze sobą. Schodząc spotykam grupkę rodaków, też wchodzą „na nogach”. Wymieniamy parę zdań, są wyraźnie zdziwieni gdy im mówię że to co widzą to dopiero Svellnose i do celu stamtąd jeszcze spory kawałek, ale idą dalej (wiadomo, też bym szedł). W sumie nie wiem czy zdobyli, nie widziałem ich potem. Może to czytacie? Dajcie znać, mam nadzieję że zostałem pomszczony 😉 drogę z powrotem pokonuję bez problemów, niemałą część ostatniej stromizny zjeżdżając na… wiadomo na czym.

 

Druga próba ma miejsce 22.07.2016 r. Jestem już mądrzejszy i idę latem 🙂 tym razem nie sam, w wejściu i ogólnie w Norwegii ciesząc się towarzystwem Eli. Znów dojeżdżamy do Spiterstulen, mając zamiar powtórzyć znaną mi (w jakichś 2/3 nawet empirycznie) trasę. „Letnia” trasa wejścia trochę się różni już od początku – ścieżka pierwszą stromiznę atakuje łukiem i zakosami, ale i tak jest momentami ostro. Szlak oznaczony jest czerwonym T, umiejscawiane często, ponadto tego dnia górę zdobywa sporo ludzi. Okoliczne widoczki bardzo ładne, zresztą gdzie w Norwegii jest brzydko 😉 U podnóża Svellnose zaczynają się pierwsze pola śniegu, ale zupełnie nie trzeba jakiegokolwiek sprzętu. Tym razem idzie mi się zupełnie inaczej, choć w głowie cały czas gdzieś tam kołacze, że już raz ta góra mnie pokonała. Ale że mniej-więcej równo z nami (co jakiś czas się wymijamy) idzie dziewczyna z Dominikany ze swoim norweskim chłopakiem, to co, ja nie dam rady jak ona daje radę? Byłoby nie po polsku przecież. Podchodząc na Svellnose widać lodowiec ciągnący się od schroniska Juvashytta, samo schronisko, jak i ludzi idących w rządku po lodowcu. To drugi z najpopularniejszych szlaków prowadzących na Galdhøpiggen, jednak wymaga już co najmniej liny i partnera, choć chyba tylko na lodowcu. Na pewno stamtąd prowadzone są wycieczki przy pomocy przewodników, choć pewnie puszczą i bez. Od Svellnose trzeba jeszcze przejść przez szczyt Keilhaus, znów zejść odrobinę i ostatnie podejście. Płatów śniegu jest coraz więcej, ale idzie się całkiem dobrze. Jest! Docieramy! Udał się rewanż. To już mój 30 klejnot w koronie. Niestety akurat jak na złość psuje się widoczność , chmury są niemal tuż nad szczytem i ogólna szarówka – szkoda, bo ponoć panorama z Galdhøpiggen jest piękna i przy dobrej widoczności naokoło można zaobserwować nawet 200 szczytów, w końcu Dach Skandynawii. Nie będę jednak marudził 😉 Na górze jest mała, kamienna chatka i w niej nawet bufet. W środku jednak pełno, a na zewnątrz zimno, decydujemy więc że nie bardzo jest sens dalej siedzieć, a lepiej uciec od tej pogody. Kupuję tylko pamiątkę z wejścia – płacąc a jakże, kartą 🙂 w małej kamiennej chatce na prawie 2500 m – ot, cała Norwegia 🙂 . Zejście mija spokojnie, na szczęście z chmur nic nie poleciało, zauważamy też wydeptaną w śniegu ścieżkę którą udaje się minąć w drodze powrotnej partię szczytową Svellnose. Zadowoleni schodzimy na dół, wieczorem racząc się kirgiską brandy dostarczoną przez Elę z jej wyprawy. Następnego dnia ruszamy dalej, zaliczając na wycieczce też Trolltungę (skała Język Trolla, znana z widokówek i przewodników), ale to już inne historie.

 

PORADY (stan wiedzy na lipiec 2016)

Norwegia to piękny kraj, gdzie by się nie było trafia się na piękne widoki. Natomiast jest koszmarnie drogo, więc zdobycie Galdhøpiggen na pewno, jak by nie kombinować, wiązać się będzie ze znacznymi wydatkami. Moje doświadczenia:

  • noclegi w Spiterstulen w obu przypadkach miałem dwa, przed i po zejściu, za każdym razem rezerwowane wcześniej mailowo. Na stronie internetowej schroniska są podane opcje noclegów, wersji jest kilka (bo te chatki mają różne standardy), ale nawet najtańsza (czyli bez śniadania i bez pościeli) i tak mocno boli
  • naprzeciw schroniska znajduje się pole namiotowe, działające. Z tego co wiem rozbijając tam namiot można korzystać z pryszniców „w cenie” (bo oczywiście za pole trzeba zapłacić). Gdzieś wyczytałem że 1km od Spiterstulen można się rozbić za darmo, ale nie potrafię tego zweryfikować
  • jeśli się dojechało autem, trzeba zapłacić (jedna opłata za auto, bo to w zasadzie jest opłata za skorzystanie z drogi dojazdowej, a nie parking za każdy dzień)
  • śniadanie jak śniadanie, pokazuje się bloczek, wchodzi się i je (szwedzki stół). Inaczej jest z obiadokolacją – otóż trzeba przyjść na określoną godzinę i jest się sadzanym gdzieś przy jednym ze stolików. Obsługują kelnerzy, podając najpierw zupę, potem drugie danie, potem deser. Ponieważ mają do obsłużenia mnóstwo gości i mnóstwo stolików, całe to posiedzenie trwa bardzo długo, spokojnie ponad godzinę i nie ma jak tego przyspieszyć – obsługa chodzi od stolika do stolika i już. Taki zwyczaj, jednak decydując się na wykupienie żywienia lepiej o tym pamiętać i spytać, o której będzie podawane – bo planując dłuższe wyjście z późnym powrotem po prostu można się nie załapać. Piętro niżej niż recepcja jest „bar” i to jest inna opcja żywienia. Zarówno w domku „głównym”, jak i w domku w którym spałem nie było natomiast żadnych aneksów kuchennych – jak ktoś się nastawia na własne gotowanie, trzeba pokombinować
  • przy recepcji wisi zawsze prognoza na najbliższe godziny, sprawdza się bardzo dobrze. Zresztą tam odkryłem stronę www.yr.no, czyli norweską prognozę lotniczą – polecam, działa nie tylko w Norwegii
  • dojazd do Spiterstulen jest dobrze i wyraźnie oznaczony, trzeba skręcić z drogi nr 55, ale zjazd ciężko przegapić. Droga dostępna dla każdego auta. Nie mam pojęcia czy da się dojechać jakimś zorganizowanym transportem. Od drogi (na której z pewnością jakiś publiczny transport ma przystanek) do schroniska jest 17 km.
  • sam szlak na szczyt od Spiterstulen nie ma trudności technicznych, choć kondycyjnie jest dość wymagający. Najważniejsze jest zapamiętać, że to co widzimy przez długi czas podchodzenia to nie jest Galdhøpiggen, a dopiero pierwsza z trzech gór które musimy przejść, pozwoli to uniknąć rozczarowania. Całość o ile pamiętam zajęła nam niecałe 7 godzin
  • jak pisałem, drugi często używany szlak prowadzi ze schroniska „Juvashytta”. Na drodze nr 55 widziałem takie znaki i drogowskazy, zakładam że dojazd też nie będzie trudny. Szlak z tego co czytałem jest krótszy, ale prowadzi przez lodowiec, na co trzeba się przygotować. Ciężko mi powiedzieć, czy wynajęcie przewodnika jest konieczne i obowiązkowe – ludzie którzy tamtędy na szczyt docierali w każdym razie nie wyglądali na tytanów, a i sam szlak, na ile można go było zaobserwować, miał podobna trudność jak „nasz”
  • sklepy w Norwegii w niedzielę są zamknięte, w 1 maja też mieli święto i też były. Trzeba o tym pamiętać – bo nawet nie można nic nie można kupić „taniej” w hipermarkecie (i tak wydając kupę kasy), a na stacjach benzynowych spożywki nie ma
  • na pewno wiele informacji bardziej szczegółowych można uzyskać mailowo od obsługi schroniska Spiterstulen, są bardzo przyjaźni i pomocni

 

 

2 myśli na temat “Norwegia

  1. Dla oszczędnych proponuję dolot tanimi liniami Norwegian do Trondheim, skąd w sezonie letnim kursuje nocny autobus do Bergen. Wysiedliśmy o 4.00 w Lom, gdzie złapaliśmy autobus do Spiterstulen. Powrót tą sama drogą. Ponieważ Galdhøpiggen jest łatwym szczytem i można nań wyjść przy każdej (prawie) pogodzie wystarczy 6 dni na wyprawę – zminimalizujemy wtedy koszty pobytu w drogim kraju, jakim jest Norwegia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*