Austria

Najwyższym szczytem Austrii jest alpejski, położony w Wysokich Taurach Grossglockner o wysokości 3.797 m n.p.m.

Szczyt zdobywam 26.09.2015 r. razem z Mateuszem i Marcinem. Mateusz to mój kumpel z klasy jeszcze z liceum. W zasadzie po liceum kontakt się urwał, ale przy okazji jednego z klasowych spotkań „po latach” okazało się, że to duży górski kozak – był np. w Himalajach, na Blancu, no i na Grossglocknerze też. Zgadaliśmy się że pójdziemy tam razem i ostatecznie we wrześniu 2015 udało się wyprawę zrealizować, przy pomocy jeszcze kumpla Mateusza – Marcina. 25.09. w godzinach popołudniowych dojeżdżamy do parkingu przy pensjonacie „Lucknerhaus” – to już jest ponad 1900 metrów, tu właśnie zaczyna się jeden z najpopularniejszych szlaków. Ruszamy w górę – naszym celem jest schronisko Stüdlhütte, gdzie mamy zamówiony nocleg. Trasa to trawersy alpejską doliną, po drodze na wysokości ok. 2200 jest schronisko Lucknerhütte. Idzie mi się bardzo dobrze, do Stüdlhütte docieramy w niecałe 3 godziny, jemy posiłek i idziemy spać, bo skoro świt trzeba wstać. Myślałem sobie pełen optymizmu, że dość szybko i fajnie poszedł ten pierwszy 1000, to może jutro też tak będzie – o ja naiwny! 🙂

Zbieramy się jak jest jeszcze ciemno, jak zresztą sporo innych osób ze schroniska. Część rzeczy (śpiwory, niektóre ciuchy) zostawiamy, bo szkoda się obciążać. Zakładamy czołówki i ruszamy. Mniej więcej godzinę od wyruszenia zaczyna się rozjaśniać, wtedy też raz – widać ścianę Grossglocknera (ale my będziemy wchodzić od drugiej strony), dwa – zaczyna się lodowiec i trzeba się już wiązać, szczelin widać nie jedną i nie dwie. Lodowcem docieramy do skały, gdzie zaczyna się pierwsza trudność – mianowicie chybotliwa drewniana kładka nad szczeliną pomiędzy lodowcem a skałą. Za przyjaźnie i za pewnie to nie wygląda, no ale trzeba przejść. Od razu zaczynają się też ułatwienia – stalowa lina na prętach, do której można się wpiąć, można też jej używać do pomocy, teren staje się coraz bardziej eksponowany, a do szczytu jeszcze hohoho…. ten fragment trasy doprowadza do kolejnego schroniska – położonego na wysokości 3.451 m n.p.m. Erzherzog Johann Hütte. To miejsce tętni życiem – część osób już ruszyła na szczyt, część się zbiera, część doszła tak jak my, część z innych miejsc, generalnie to stąd właśnie zaczyna się „atak szczytowy” jeżeli chodzi o najbardziej popularne wejście. Ogarniamy się i ruszamy – początkowo trzeba przejść szerokie pole śnieżne, później żlebem dojść do grani, a potem już granią na szczyt – fajnie fajnie, łatwo powiedzieć 🙂 Niedaleko żlebu robimy depozyt, tzn. odrzucamy kolejne zbędne na grani przedmioty, by się maksymalnie odciążyć, i zaczynamy wspinaczkę. Żleb jest dość stromy, trzeba mocno trawersować, czekan non stop w użyciu (wbity w śnieg jako „uchwyt”). Na grani jako ułatwienie są powbijane metalowe tyczki, jednak przy nich nie ma łańcuchów – należy wykorzystywać własną linę. Mimo że i wcześniej nie było mi jakoś do śmiechu, uczciwie powiem – całą grań jestem wydygany. Na szczęście chłopaki są dużo bardziej doświadczeni ode mnie (chwała im, zresztą dlatego o ich towarzystwo zabiegałem) i jakoś idzie. Najgorszy, co zresztą mówią chyba wszystkie opisy i przewodniki, jest moment pomiędzy „małym” Grossglocknerem a szczytem – trzeba zejść, przejść kilka kroków wąziutką skałą z przepaściami po obu stronach, a potem od razu pokonać w pionie parę metrów, skąd już zostaje łagodniejsze podejście do szczytu. Nie jest dobrze z psychą, ale metoda małych kroczków – najpierw wejdę, a potem się pomartwię co dalej 😉 Udało się i oto jestem na dachu Austrii! Ogromną satysfakcję mąci jednak świadomość, że jeszcze zejście – a to, jak wiadomo, czasem jest trudniejsze niż wchodzenie…. Na razie jednak napawam się widokami, które są obłędne i bezapelacyjnie zajmują u mnie pierwsze miejsce na „liście wszechczasów” (stan na styczeń 2017, choć nie zanosi się by szybko widok został zdetronizowany). Siedząc, odpoczywając i kontemplując piękno gór dostrzegamy jednak, że niestety coraz więcej ludzi idzie „do góry” – mijanek nie da się uniknąć, a i ruszyć trzeba, by nie wpaść w jeszcze większe korki. Zaczynamy schodzić – o ile przejście między Małym a Dużym idzie w miarę gładko, to na grani jest gorzej – po prostu jest więcej osób takich jak ja 🙂 No i weź tu się miń człowieku z innym „Maćkiem”, który najchętniej tak jak ty stałby kurczowo trzymając się czegokolwiek czekając, aż się go wyminie 🙂 Na głównej napisałem, że to nie mój żywioł – definitywnie grań Grossglocknera to uwypukliła 😉 W żlebie od grani wcale nie było lepiej – śnieg stał się dużo gorszy, bo i rozdeptany, i dużo bardziej roztopiony niż rano… do tego stopnia, że niestety raz po złym kroku zaczynam zjeżdżać i musimy w trójkę hamować czekanami, co się na szczęście udaje. Bierzemy depozyt i idziemy do schroniska Erzherzog Johann Hütte, skąd znowu trzeba schodzić tym eksponowanym fragmentem… Dopiero po przejściu drewnianej kładki oddycham z ulgą, bo już raczej nic się nie stanie 😉 W Stüdlhütte zabieramy nasze rzeczy i targamy w dół, nocleg ogarniamy w Lucknerhaus, jest też czas na małe świętowanie. A rano kierunek Polska.

Powiem szczerze – dla mnie (na styczeń 2017) Grossglockner to najtrudniejszy szczyt, jaki zrobiłem. Dzięki, Mateusz, dzięki, Marcin.

PORADY (stan wiedzy na wrzesień 2015)

Grossglockner nawet tą „podstawową” trasą wymaga już niemałych umiejętności. Poza kondycją i obyciem z ekspozycją konieczne jest doświadczenie chodzenia w rakach, posługiwania się czekanem w warunkach zimowych, zasady chodzenia na linie w uprzęży itp. Absolutnie nie jest to szczyt, który można zlekceważyć – ta góra wymaga respektu. Gdyby nie to, że mogłem skorzystać z pomocy chłopaków, na pewno brałbym przewodnika. Ze swojego poziomu doświadczenia uważam, że głupotą byłoby pójście samemu albo nawet w więcej osób, ale na takim samym poziomie doświadczenia. To już nie jest góra dla pierwszej lepszej osoby z ulicy.

Zalecam (jak zresztą wszyscy chyba) wariant z noclegiem albo w Stüdlhütte, albo w Erzherzog Johann Hütte. Wejście „od dołu” na szczyt jest do ogarnięcia, ale im później, tym będą gorsze warunki i pogodowe, i „ludzkie” (w sensie im później, tym więcej ludzi i korki), i śniegowe w żlebie (może przewrażliwiony jestem, ale schodzenie w miękkiej rozdeptanej ciapie po stromiźnie nie było najbezpieczniejszą rzeczą na świecie). Im wcześniej się wystartuje, tym lepiej.

Ze Stüdlhütte prowadzi druga pod względem popularności droga na szczyt, choć już zupełnie „alpejska” – tzw. Stüdlgrat. Z tego co kojarzę ma też ułatwienia w postaci wbitych żelaznych drągów tak jak grań którą szedłem – ale mogę się mylić, szczyt jest na tyle popularny i dobrze opisany, że każdy znajdzie potrzebne informacje, tu to tylko opis moich doświadczeń.

Ciekawosta ze schroniska Stüdlhütte – śniadania są wydawane do godziny 7. Tak, nie od, a do 😉 Kto chce śniadanie później, musi dodatkowo zapłacić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*